Hotel

Uchodźca w Chotowie,
czyli wspomnienia Friedricha von Bruemmera

Historia dworu w Chotowie, jednego z cenniejszych założeń dworskich w tej części Wielkopolski, należy do tych całkiem dobrze udokumentowanych. Wiemy jak przez wieki majątek przechodził z rak do rąk, dysponujemy ogólnymi spisami inwentarzowymi, znamy sylwetki dawnych polskich właścicieli. Niedawno pojawiły się wcześniej niedostępne, niezwykle interesujące materiały, które położyły nowe światło na historię tego miejsca. Rzadko zachowują się bowiem wspomnienia osób mieszkających w dawnych majątkach, a już tym bardziej Niemców z okresu okupacji, którzy z reguły woleli po wojnie zachować milczenie. Opisany poniżej przypadek jest jednak zupełnie inny.

W tym miejscu chciałbym bardzo podziękować obecnej właścicielce dworu – Barbarze Krzyżak, która skontaktowała mnie z Klasem Lackschewitzem, byłym archiwistą Związku Rycerstwa Kurlandzkiego, badaczem sprawy Chotowa i rodziny Bruemmerów, przyjacielem przebywającego tutaj z rodziną w latach 40. XX wieku Friedricha von Bruemmera. Tej właśnie osoby dotyczyć będzie dalsza historia. Słowa uznania należą się także Andrzejowi Niewiadomskiemu, jednemu z czterech współautorów wydanej w Niemczech przez Związek Rycerstwa Kurlandzkiego monografii genealogicznej o dziesięciu rodach kurlandzkich. Panowie współpracują razem od kilku lat nad zestawieniem i opublikowaniem podwójnych losów, zarówno przesiedlonych w ramach paktu Ribbentrop – Mołotow ziemian niemieckich z państw bałtyckich takich jak obecna Łotwa czy Estonia na terytorium wcielonej do III Rzeszy zachodniej części Polski (tzw. "Warthegau" = "Kraj Warty"), jak i wysiedlonych ze swych majątków w latach 1939-1940 polskich ziemian.

Zanim przejdziemy do fragmentów wspomnień, przetłumaczonych przez Roberta Kapitaniaka, należy się jeszcze kilka słów wyjaśnienia. Owe wspomnienia Friedela von Bruemmera wydano w Kanadzie pod tytułem Surivival: a refugee life (Przeżycie: życie uchodźcy). W książce tej opisuje on nie tylko lata wojenne w Chotowie, ale i nie mniej przejmujący pobyt jako kilkunastoletni chłopiec w latach 1945-1946 w gułagu.

Skąd znalazła się tutaj niemiecka, arystokratyczna rodzina? Przed wybuchem wojny zamieszkiwała ona tereny obecnej Łotwy, stanowiąc wówczas mniejszość niemiecką. Wbrew swojej woli została przesiedlona kilkaset kilometrów od swoich rodzinnych stron, bowiem kraj ten w 1940 roku został włączony w skład ZSRR jako republika związkowa. Zanim jeszcze do tego doszło z majątku w Chotowie wygnano prawowitych właścicieli – Cybulskich. Tak wspomina o tym córka Jerzego Cybulskiego, Joanna – niestety na początku października 1939 roku mój dziadek został pozbawiony swojej własności i zaczął pracować jako zarządca, właściwie "administrator" swojej dawnej własności. Właściciel jednego z niemieckich majątków w regionie zaczął także sprawować pieczę nad Chotowem. W tym okręgu – Ostrów, wśród 50 majątków tylko cztery należały do Niemców. Potem w krótkim czasie rodzina von Bruemmerów przybyła do Chotowa jako "Treuhänder" (czyt. powiernik, administrator z ramienia władz niemieckich), a 11 grudnia 1939 roku mój ojciec z rodziną został wywieziony do centralnej Polski. Mieli 15 minut na pakowanie i pozwolono im wziąć tylko jedną walizkę i jeden pakiet pościeli. Mój ojciec wspomniał, że "nowy właściciel Balten-Deutsche" to uprzejmi ludzie z wysoką kulturą osobistą, dzięki czemu wyposażenie domu i gospodarstwa były w dość dobrym stanie.

Barwny opis wspomnień z Chotowa zaczyna się sugestywnie: (...) Biedna Polska. Kiedy przybyłem tam zimą 1940 roku, kraj został właśnie po raz czwarty podzielony przez swoich zaborczych sąsiadów. Przez długi czas potężna Polska rozpościerała się od Bałtyku po Morze Czarne. (...) Dalej autor pokusił się o kilka faktów historycznych dotyczących Polski – tym bardziej cennych dla czytelnika, iż była to publikacja wydana za oceanem w języku angielskim, niestety praktycznie niedostępna w naszym kraju. Nie można tutaj odmówić autorowi sympatii dla Polski (...) Okręg Rzeszy Kraj Warty został "oczyszczony". Polskie wyższe sfery – właściciele ziemscy, właściciele fabryk, wyżsi urzędnicy oraz przedstawiciele klasy średniej- adwokaci, nauczyciele, profesorowie – zostali zamknięci i deportowani do centralnej Polski. Pozostali tylko robotnicy, "majstrowie" i niektórzy eksperci obiektów przemysłowych, jak i niektórzy lekarze, dentyści i niektórzy księża. Wszystkie miasta, wioski, posiadłości ziemskie, ulice, place, rzeki, jeziora i lasy otrzymały niemieckie nazwy, najczęściej te, które obowiązywały w czasach pruskich, lub polskie nazwy zostały zniemczone. Tak też Kalisz przemianowano na Kalisch, a z niedaleko położonego Ostrowa Wielkopolskiego- Ostrowo. (...) Przez deportację Polaków z Kraju Warty powstałą próżnię wypełniono Niemcami z Rzeszy i wschodniej Europy. Wielu Niemców bałtyckich, którzy kiedyś byli właścicielami ziemskimi, zakwaterowano przez administrację w niezajętych polskich dobrach.

Na końcu stycznia 1940 roku moi rodzice, Hella i ja, zostaliśmy wysłani do Poznania. Po krótkiej nieobecności tato wrócił i opowiedział nam, że majątek, do którego nas zakwaterowano nazywa się teraz Kleingraben (jego polska nazwa to Chotów), i że za dwa dni powinniśmy tam wyruszyć. Jechaliśmy pociągiem do Ostrowa. Tam czekały na nas dwie dorożki: jedna błyszcząca, czarna dwuosobowa i otwarta landara, do obu zaprzęgnięte były dwa wspaniałe araby. Dorożkarze otworzyli nam drzwi, Hella i ja wspięliśmy się do wyściełanej aksamitem dwuosobowej dorożki. Koła terkotały na wyboistych drogach. Krajobraz był płaski, pusty i trochę przykryty śniegiem. Wierzby ciągnęły się wzdłuż drogi.

W końcu przekroczyliśmy małą osadę dla pracowników majątku, gdzie kryte słomą dachy pokrywał śnieg. Potem jechaliśmy przez duży wjazd szeroką, żwirową drogą prowadzącą do dworku i odgrodzoną przyciętym bukowym żywopłotem. Przed schodami wejściowymi oczekiwało na nas siedem osób, sześć kobiet i jeden mężczyzna. Mężczyzną był Staszek, brygadzista, który skłonił się i powitał nas w... (zaczął polską nazwą, ale poprawił się i powiedział "Kleingraben"). Przedstawił nam później innych służących w domu. Wszyscy wykonali nieporadny ukłon. Później pokazano nam nasze pokoje. Kolacja, jak nam powiedziano, miała być podana za pół godziny. Stół w jadalni był strasznie długi. Usiedliśmy na jednym z końców: moja mama u szczytu stołu, mój tata po jej prawej stronie, Hella po jej lewej stronie i ja obok Helli. Lampy z dużymi kulistymi cylindrami roztaczały przyjemne światło nad cienkim, lnianym obrusem, piękną porcelaną i srebrnymi sztućcami. Jedzenie dotarło za pomocą windy do przewożenia potraw z dużej kuchni w piwnicy.

Co ciekawe obecnie w piwnicy również znajduje się kuchnia, powstała w wyniku remontu obiektu i adaptacji na hotel z restauracją. Winda niestety nie zachowała się do naszych czasów. Takie rozwiązanie techniczne częściej było stosowane w pałacach, w dworkach rzadziej, a dzisiaj praktycznie w ogóle zanikło w budownictwie jednorodzinnym.

Maugosza, najstarsza służąca w domu, serwowała dania. Obserwowałem dokładnie moich rodziców. Do tej pory nigdy nie podawano mi jedzenia. Kolejne słowa doskonale oddają wewnętrzne poczucie krzywdy i podejście tymczasowych właścicieli chotowskiego majątku: Było przecudownie i strasznie jednocześnie. To nie był nasz dom, to nie było nasze ognisko domowe. On należał do innych ludzi, którzy brutalnie zostali wypędzeni. Mała dziewczynka niegdyś mieszkała w "moim" pokoju. Była mniej więcej w moim wieku. Jej szkolne książki jeszcze tam pozostały, niektóre jej ubrania, buty, duży blok rysunkowy z dziecięcymi rysunkami z jej życia, jej rodzice, jej dom – dom, w którym my teraz żyliśmy.

Friedrich Bruemmer na swoim koniu Klein Graben, Styczeń 1941 roku

Zdj.1 - Friedrich Bruemmer na swoim koniu
Zdj.2 - Klein Graben, Styczeń 1941 roku

Cenne okazują się dalsze opisy majątku, w tym niezachowanych do dzisiaj budynków gospodarczych. Kleingraben był dużym majątkiem z około stu ludźmi. Znajdowała się w tym miejscu nieprawdopodobnie długa obora, w niej krowy jedna za drugą, a na końcu osobna stajnia dla dwóch masywnych byków. Dwa duże wozy drabiniaste były zaprzęgnięte czterema końmi. Prowadzący zaprzęg używali długich batów, którymi mogli trzaskać, jak gdyby był to wystrzał z karabinu. Dostrzec mogliśmy również stajnię pełną ciężkich koni pociągowych, duży chlew i stajnię dla koni zaprzęganych do powozów oraz wierzchowców, niektóre z nich półkrwi arabskiej. Ludzie byli pełni szacunku, ale zdystansowani. Nie mieliśmy też problemów językowych. Do 1919 roku teren ten znajdował się w Prusach i wszyscy starsi ludzie mówili po niemiecku. Wielu pracowników służyło w niemieckiej armii podczas I wojny światowej. Staszek był w swoim czasie sierżantem w cesarskiej armii, kiedy mój tata służył w armii carskiej. Maugosza była jeszcze głęboko oddana swojemu dotychczasowemu państwu, dlatego była równie głęboko zirytowana naszą obecnością. Wykonywała swoje obowiązki z odczuwalnym chłodem. Rosa, pokojówka, nie potrafiła jednakże być nieprzychylną. Była dużą, korpulentną kobietą z wąską twarzą, głęboko osadzonymi oczyma i długimi, czarnymi włosami. "Jak masz na imię?" zapytała mnie. "Friedel", odpowiedziałem, tak byłem mianowicie nazywany w rodzinie. "Fridek", powiedziała Rosa, i zostałem Fridkiem tak długo, jak mieszkaliśmy w Kleingraben. Rosa była bardzo miła i kochała mnie w sposób jaki potrafią kochać tylko bezdzietne kobiety.

W marcu odwiedził mojego tatę zrozpaczony mężczyzna. Nazywał się Herr Grabowski i był jeszcze do niedawna nauczycielem w położonej w pobliżu szkole na wsi (zapewne chodzi tutaj o szkołę w Gostyczynie). Teraz polskie szkoły zostały zamknięte, nauczyciele zostali deportowani, by pracować w przemyśle, a ich rodziny zostały przesiedlone do centralnej Polski. Mój tato telefonował do zaprzyjaźnionych adwokatów, którzy zasiadali w administracji oraz odwiedził kierownictwo partii w Ostrowie. Podkreślił wielkość i znaczenie Kleingraben jako dostawcy artykułów spożywczych. Dodatkowo rzucił słówko o pewnych nazwiskach. Najpierw członkowie partii odprawili go, potem wzruszali ramionami – Polak więcej albo mniej nie był dla nich zbyt ważny – i zgodzili się wspaniałomyślnie. Herr Grabowski dostał swój niezbędny do życia dowód osobisty z adnotacją "kriegswichtig" (tj. osoby o szczególnym znaczeniu wojennym). Trafił do Kleingraben jako księgowy i przeprowadził się z rodziną do stojącego pusto mieszkania.

Friedrich Bruemmer na swoim koniu Klein-Graben w 1942 roku

Zdj.1 - Klein-Graben w 1942 roku
Zdj.2 - Klein-Graben w 1942 roku

Zaraz pierwszego dnia mój tato zaprosił Herr Grabowskiego do nas na obiad. Okazało się to błędem, ponieważ naruszyło to surową świadomość klasową służących. My mogliśmy wprawdzie być okupantami, ale byliśmy "ad lig" – szlachta – i należeliśmy do niej. Herr Grabowski, jako wiejski nauczyciel nie należał do niej i Maugosza usługiwała mu przy stole z jawną niechęcią i lodowatą arogancją. Jadałem u niego w domu często, ale Herr Grabowski nie jadł u nas już nigdy więcej. Wiosną skończyła się wojna podjazdowa. Wojna na siedząco "Sitzkrieg" (tj. dziwna wojna, dosł. wojna na siedząco) nagle stała się wojną błyskawiczną "Blitzkrieg".

(...) Moja znajomość języka polskiego poprawiała się w okamgnieniu i wkrótce opanowałem ten język płynnie, nawet jeśli nieco "rustykalnie". Jednakże z niektórymi słowami nie mogłem sobie poradzić. Zawsze w maju pojawiały się w wielkiej ilości (Maikäfer) chrabąszcze, pięknie wyglądające, ciemnobrązowe, niesamowicie żarłoczne chrząszcze, które pożerały młode liście z drzew i krzewów oraz z naszych eleganckich bukowych żywopłotów. Cała młodzież wiejska zbierała i zabijała chrabąszcze, ponieważ za każdy słoik dostawali parę groszy. Kpili ze mnie, gdy niepoprawnie wymawiałem polską nazwę "Maikäfer" – chrząszcz. (Później odkryłem, że to słowo jest częścią znanego polskiego łamańca językowego: W Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie – in Szczebrzeszyn summen die Maikäfer in den Weiden).

Kolejne wersy wspomnień, chociaż na pierwszy rzut oka nie tak istotne z punktu widzenia historyków czy badaczy dziejów wsi, czyta się z nadzwyczajną przyjemnością. Lekkość pióra Friedricha Bruemmera i zdolność do zapamiętania najdrobniejszych nawet szczegółów robi wrażenie. Z drugiej strony są to bezcenne opisy zwyczajów oraz tradycji, które dzisiaj całkowicie już zaginęły.

Kiedy wszędzie wokół szalała wojna, w chotowskim majątku dało się słyszeć śmiech niewinnych dzieci... Wiosną ja i Hella zaczęliśmy jeździć konno. Koń Helli nazywał się Kalina. Była to czteroletnia klacz czystej rasy arabskiej, elegancka, błyszcząco czarna. Uwielbiała gnać, ale najpierw odmawiała skakania. W pełnym galopie zahamowała przy małym rowie i Hella przeleciała wielkim łukiem nad głową konia na ziemię. Mój koń nazywany Konczik (mały koń) miał też cztery lata, był półkrwi arabem, półkrwi koniem trakeńskim. Był długi, wysoki i potężny, ciemnoszary, w kropki. Kochał wręcz skoki. Hella jeździła w siodle. Mój tata i Staszek, wcześniejszy członek kawalerii, byli zgodni, że najlepiej byłoby dla mnie jeździć najpierw bez siodła, tylko z przywiązanym pokryciem siodła. Przez kilka miesięcy jeździłem więc tak: każdego dnia trzy do czterech godzin dziennie, dzięki czemu rozwinąłem umiejętność utrzymania się, zaciskając nogi niczym imadło. Przyklejałem się do Konczika jak ślimak i z czasem stanowiłem z koniem jedną całość. Zawsze rozmawiałem z Konczikiem, a jego uszy kręciły wtedy gwałtownie do przodu i do tyłu. Wkrótce znałem jego wszystkie nastroje i miałem wyczucie na każdy ruch jego silnego ciała.

Pewnego jesiennego dnia, gdy zboża były już zebrane z pól, ścierniska żółte i puste, poszliśmy wolnym tempem do rowu z wodą, który Konczik natychmiast wyczuł. Przemierzyliśmy potem około 200 metrów z powrotem i krzyknąłem "biegnij!". Konczik pognał naprzód. Czułem jak jego ciało się napina i niesamowicie płynnym ruchem oderwał się i przeskoczył przez rów pędząc dalej. Przeskoczyliśmy nad dalszymi rowami i obróciliśmy się, by powtórzyć to samo raz jeszcze.

Kiedy we wrześniu rozpoczął się rok szkolny, Hella poszła do szkoły z internatem do Wreschen (Wrześni), małego miasta niedaleko Poznania. Ja zostałem w Kleingraben i uczyłem się z nauczycielką domową, panną v. Klot, wcześniejszą nauczycielką na Łotwie. Była około czterdziestki, miała szare włosy i była dość korpulentna. Z pasją uczyła tego, co ją interesowało (na szczęście także mnie): historii, geografii i literatury. Biologia była moją pasją. Matematykę, fizykę i chemię przekartkowaliśmy tak sobie i do planu nauczania dodaliśmy jeszcze mitologię i botanikę. Moją wielką miłością była entomologia. Już w Rydze podziwiałem duże entomologiczne zbiory w muzeum, a teraz Herr Grabowski podarował mi dwa pudełka, jako że w młodości kolekcjonował insekty. Jedno pudełko z chrząszczami, inne z ćmami i motylami. Wszystko cudownie umieszczone na szpilkach i opisane. Oba pakunki stały się rdzeniem mojej ciągle rozrastającej się kolekcji. W Kleingraben znajdował się duży park –

oaza z drzewami między długimi, płaskimi polami. Za dworkiem, typowym polskim dworkiem szlacheckim, ujmującym neoklasycystycznym budynkiem z portykiem wspartym na czerech kolumnach, znajdował się elegancki park i ogród. Za nim znajdował się "dziki park", który stał się moją ostoją, ponieważ stały tam prastare drzewa i dziko rozgałęzione krzewy będące domem dla przeróżnych ptaków, chrząszczy i motyli. W rogu parku znajdował się staw, który częściowo okalały stare wierzby. Staw pełen był żab, chrząszczy wodnych, strasznych zębatych larw i innych imponujących chrząszczy. Parka pardwy mszarnej uwiła sobie swoje pływające gniazdo w sitowiu. Siedząc na niskiej gałęzi starego dębu blisko brzegu stawu obserwowałem tę parkę godzinami.

Klein-Graben - zdjęcie archiwalne Rodzeństwo Bruemmerów

Zdj.1 - Klein-Graben - zdjęcie archiwalne
Zdj.2 - Rodzeństwo Bruemmerów

Szóstego marca 1941 roku obchodziliśmy 59. urodziny mojego taty. Przybyła Hella. Arist miał urlop. Nasza kucharka przygotowała dla nas znakomity posiłek. Byliśmy akurat zajęci deserem, kiedy padł pierwszy strzał. W jednym momencie moi rodzice byli jak skamieniali. Przeżyli w końcu rewolucję. Po tym jak rozluźnili się nieco, wyszliśmy na zewnątrz. Na wjeździe i trawniku stało dwunastu naszych prowadzących zaprzęg ze swoimi długimi biczami. Przed schodami wejściowymi dyrygował nimi Staszek. Wymachiwali swoimi biczami tworząc duży łuk i potem na komendę trzaskali swoimi dwunastoma biczami precyzyjnie 59 razy. Był to tradycyjny hołd dla właściciela majątku. Mogłem zobaczyć, że poruszyło to głęboko mojego tatę. Moja mam rzekła coś do stojącej obok niej służącej, która zaraz po tym gdzieś zniknęła i wróciła z butelką wódki i tacą z cudownymi kryształowymi kieliszkami należącymi do rodziny mojej mamy w Estonii. Staszek, podążając za innymi mężczyznami, wszedł jeden schodek wyżej i każdy wziął sobie pełen kieliszek z tacy, podniósł go w kierunku mojego taty, opróżnił i cisnął na kamienną podłogę. Potworne – obserwowałem moją mamę. Jej przyjazny uśmiech wydawał się być nieco zamrożony, poza tym nie zareagowała w żaden sposób.

W środku wojny tutejszy świat w Kleingraben zdawał się być odległą wyspą pokoju zajętą jedynie własnymi sprawami. Mój tato wstawał zawsze wcześnie, robił przejażdżkę po majątku w lekkim powozie myśliwskim, który ciągnięty był przez śnieżnobiałą klacz rasy arabskiej. Podczas przejażdżki omawiał z pracownikami i prowadzącymi zaprzęgi wszystkie prace czekające ich w danym dniu. Po obiedzie i krótkiej drzemce reszta dnia przebiegała na naradach, w których brali udział Herr Grabowski i Staszek. W tychże naradach chodziło o zboże, zbiory, rachunki, plany, płodozmian, transport i wszelkiego rodzaju rzeczy, które związane były z prowadzeniem dużego przedsiębiorstwa rolniczego.(...)

Świat jak wiadomo nie jest czarno-biały. Fakt, rodzina von Bruemmer była z pochodzenia Niemcami, przejęli majątek należący wcześniej do polskich właścicieli, należeli także do tak nienawidzonej partii nazistowskiej (NSDAP). Takie były realia wojenne z którymi ciężko teraz dyskutować. Najważniejsze jednak, że byli przyzwoitymi ludźmi, co nie wynika tylko ze wspomnień Friedricha, ale także mieszkańców Chotowa.  Byłem zdziwiony, gdy pewnego dnia w komodzie mojego taty znalazłem odznakę partyjną. Ponieważ było to pozbawione sensu, zapytałem pełen zdumienia moją mamę: Czy tato jest członkiem partii?". "Tak", odpowiedziała mi moja mama, "on musiał to zrobić by móc chronić naszych ludzi". Kilka miesięcy później ta przynależność do partii mojego taty prawdopodobnie uratowała życie Rosy. Zadziwiająco lojalnie wraz z innymi pracownikami domu, nie mówiąc ani słowa moim rodzicom, wysyłała paczki żywnościowe do mieszkających w tym czasie w centralnej Polsce właścicieli majątku Kleingraben (przyp- chodzi o rodzinę Cybulskich). Zgodnie z ówczesnym prawem w Rzeszy Niemieckiej, było to ciężkie, kryminalne wykroczenie. Na paczce znajdowało się tylko nazwisko Rosy jako osoby wysyłającej, stąd przybyła policja, by ją aresztować. Mój tato pojechał z nią do Ostrowa i w rzeczywistości osiągnął to, że za poręczeniem została zwolniona do terminu rozprawy i ogłoszenia wyroku. Polka, która, ze względu na poważne wykroczenie została oskarżona, mogła być pewna skazania na długą karę więzienia. A mogło przyjść coś jeszcze gorszego.

Nie wiem, co właściwie zaradził mój tato, kogo odwiedził, jakie kontakty uruchomił, co zrobili adwokaci. W każdym razie mój ojciec wrócił dwa dni po terminie rozprawy razem z Rosą do Kleingraben. Sentencja wyroku była krótka. Oskarżona jest prostą osobą i działała nieumyślnie. Ostatecznie ratunkiem były słowa "ze względu na to, iż jej praca jest kriegswichtig". Rosa została zwolniona z upomnieniem, by nigdy więcej tego nie robiła oraz nałożono na nią karę pieniężną, którą zapłacił mój ojciec.

Po tym jak powrócili, usiedliśmy razem w salonie i rozmawialiśmy wyraźnie z ulgą o prezentach, kiedy Maugosza, najstarsza z naszych pomocy domowych, zawsze solidna, ale zwykle zdystansowana i nieprzychylna, weszła do pokoju, podeszła do mojego ojca, skłoniła się nisko i pocałowała jego dłoń po czym ponownie zniknęła.

(...)W końcu roku 1942 panna von Klot osiągnęła szczyt swoich możliwości przekazywania nam wiedzy. Mogła uczyć nas zamiast angielskiego i łaciny jeszcze innych przedmiotów z materiału lekcyjnego wymaganego w szkole w  naszym wieku.  (...) zostałem przyjęty do szkoły średniej w Kaliszu, co oznaczało dla mnie półtoragodzinną podróż rowerem z Kleingraben. W domu bywałem tylko w weekendy. W ciągu tygodnia mieszkałem w pensjonacie prowadzonym przez dwie starsze nauczycielki, także Niemki bałtyckie. Mój pokój dzieliłem z trzema innymi chłopcami. Od czasów, gdy mieszkałem w Rydze, nie byłem w szkole, a było to trzy lata temu. Poza tym ta szkoła była całkiem inna- absolutnie inny świat dla mnie. Zaczęło się źle, kiedy pierwszego dnia pozdrowiłem grzecznie nauczyciela "Dzień dobry". Wziął mnie na stronę i pouczył mnie całkiem poważnie: "niemieckie pozdrowienie powinno brzmieć "Heil Hitler, pomyśl o tym teraz". Spróbowałem pomyśleć o tym. (...)Panna Reiss, nasza wychowawczyni zawołała mnie, aby mnie "zarejestrować". Wstałem. Inni chłopcy obserwowali mnie z mieszanką ciekawości i wrogości, jako swoistego autsajdera należącego do właśnie powstającej grupy "nowoprzybyłych". Zadała i standardowe pytania: Imię, wiek, miejsce urodzenia. (...) "Musisz zostać członkiem organizacji, w przeciwnym razie nie możesz zostać w tej szkole. Przyjdź po lekcjach do mnie." Kiedy po lekcjach zameldowałem się u nauczycielki zapoznała mnie ze starszym chłopakiem, który był dwie klasy wyżej ode mnie. Chłopak był mądry, można powiedzieć "nieskazitelny" ale również prawdziwie przyjazny. Jako lider jednostki młodzieży hitlerowskiej zaproponował, że przyjmie mnie. "Nie mam żadnego uniformu", powiedziałem. "Nie ma pośpiechu", odpowiedział, "możesz później zaopatrzyć się w uniform. Nasze następne spotkanie jest dopiero w środę".

Było już źle. Maszerowaliśmy bardzo dużo. Jeszcze nigdy nie maszerowałem i nie potrafiłem utrzymać kroku. Ostatecznie zostałem umieszczony na końcu kolumny maszerujących.  Dużo śpiewaliśmy i intonowaliśmy z rozmachem pieśni partyjne. Nie lubiłem tych pieśni jak i nie sprawiało mi przyjemności śpiewanie. Nigdy też nie brałem udziału w zabawach grupowych. Byłem totalną pomyłką…. W szkole większy nacisk kładziono na psychiczną wytrzymałość i dynamiczny marsz w szeregu. Czyż Hitler nie powiedział, że niemiecka młodzież musi być wyprawiona jak skóra i twarda jak stal "Kruppa"?

Jeździłem dobrze konno, ale nie grałem w piłkę. Pierwsze tygodnie były mizerne. Moimi jedynymi przyjaciółmi były weekendy w Kleingraben. Aby tym wszystkim nie obarczać mamy, bo w końcu nie była w stanie mi pomóc, prowadziłem długie rozmowy o tym wszystkim z Konczikiem. On przyglądał mi się swoimi dużymi i delikatnymi końskimi oczyma, zgadzał się ze mną we wszystkim, co powiedziałem a potem pędziliśmy przez pola, skakaliśmy przez najgłębsze rowy i znów wszystko było dobrze.

Zjawienie się Arista (przyp. red. – brata Friedricha) przyniosło zmiany. Spędzał dalszy urlop w Kleingraben, był bardzo milczący i wycofany. Wielu z jego towarzyszy broni poległo. Jego ramię było już wyleczone. Jego lewa dłoń pozostała nieco sztywna, ale poruszał nią już jak dawniej. Został wezwany do porucznika do swojej dywizji pancernej na front wschodni. Wyjechaliśmy konno razem. Arist na swoim siwku, najsilniejszym wierzchowcu w naszej stajni. Jechał z dziką, wręcz lekkomyślną odwagą, jak gdyby chciał przegonić demony.

W roku 1942 oddziały niemieckie zajęły większą cześć Europy, od północnej Norwegii po północną Afrykę, po Kaukaz na wschodzie, po Kanał Angielski na zachodzie. Teraz front był w gwałtownym, nieuporządkowanym odwrocie w kierunku granic Niemiec.

W 1944 roku nie miałem wakacji letnich. Z około 2000 uczniów zostałem przewieziony w kierunku wschodnim za Litzmannstadt (Łódź), aby tam wznosić głębokie rowy przeciwczołgowe w kształcie litery V. Teoria była taka, że czołgi które tutaj się dostaną, zachowywać się będą jak chrząszcze na hałdzie piasku i nie będą mogły same się wydostać. W rzeczywistości front załamał się tak szybko, że rosyjskie czołgi jeździły po utwardzonych drogach i omijały głębokie rowy. Mieszkaliśmy w dużym obozie, w barakach otoczonych drutem kolczastym, w dwudziestu chłopaków w pokoju. Kopaliśmy i szuflowaliśmy ziemię dziesięć godzin dziennie, na początku wykończeni z bolesnymi odciskami. Ale można się do tego przyzwyczaić, a czasem zaczęła wkradać się duma, że siły powracały. Obóz był zarządzany przez inżynierów wojskowych i dorosłych przywódców Hitlerjugend. (...)

1 stycznia 1945 roku oddziały rosyjskie były połączone jeszcze po wschodniej stronie Wisły. Czekały tam bezczynnie, zgodnie z rozkazem Stalina, podczas gdy po zachodniej stronie rzeki niemieckie oddziały tłumiły polskie powstanie w Warszawie. W Kleingraben tymczasem dwa lekkie wozy były gotowe i załadowane w pożywienie dla koni. Pakowaliśmy nasze kufry. Pożegnałem się z Konczikiem chlebem i cukrem w kostkach. Prawie pięć lat byliśmy razem. Rozpoznał ton mojego głosu, że byłem smutny, parsknął delikatnie i potarł swoim pyskiem o mnie.

12 stycznia rozpoczęła się wielka rosyjska ofensywa. 18 stycznia Rosjanie zdobyli Litzmannstadt (Łódź). 19 stycznia otrzymaliśmy rozkaz ewakuacji. Służba domowa, Herr Grabowski i Staszek stali na schodach wejściowych. Dziękowaliśmy im i pożegnaliśmy się. Rosa płakała i przytuliła mnie. Herr Grabowski i Staszek byli wstrząśnięci, ale zachowali zimną krew. Maugosza była absolutnie uprzejma, ale wyraźnie w dobrym humorze, gdyż przyjęła za fakt powrót prawdziwych właścicieli Kleingraben. Wytłumaczono nam, że pod Ostrowem spotkamy innych uchodźców udających się w kolumnie w kierunku zachodnim. My tam nie dotarliśmy. Ulice były zablokowane przez pojazdy i zmierzających na zachód ludzi. Byliśmy częścią kolumny milionów uciekających w strachu i przerażeniu. Nocami opuszczaliśmy główne drogi, zapewnialiśmy opiekę koniom i spaliśmy u gospodarzy albo w opuszczonych majątkach ziemskich. Podczas gdy wszyscy spali, jedno z nas trzymało straż przy koniach i wozach dla zabezpieczenia przed kradzieżą.

Było przejmująco zimno, a drogi były fatalnie oblodzone. Wózki, wozy drabiniaste, ludzie idący pieszo, mężczyźni na rowerach, niekończący się pochód uchodźców, który się przesuwał mrocznie w różnym tempie przez kraj. Były okresy postoju. Wozy załamywały się i spychane były do rowów. Ludzie płakali i krzyczeli. Skradaliśmy się tam i rozpowiadaliśmy plotki, które niosły strach albo nadzieję. Rosjanie w wielkiej ilości są za nami. Rosjanie zboczyli na północ. Rosjanie zostali zatrzymani przez Wehrmacht. Kozacy na szybkich, kosmatych koniach pędzili obok nas. Walczyli po niemieckiej stronie o niepodległą Ukrainę. Teraz również uciekali, gdyż niechybnie zostaliby rozstrzelani, gdyby wpadli w ręce sowietów. Chcieli być bojownikami o wolność, a byli teraz zdrajcami. (...)

Panował totalny chaos. Ciemne ulice Poznania, teraz na powrót polskiego miasta pełne były zastraszonych więźniów i chętnych do strzału rosyjskich oddziałów straży. Krzyczeli na nas. Uderzali nas kolbami karabinów, schylaliśmy się, przyspieszaliśmy do przodu i zatrzymywaliśmy się. Zostaliśmy wepchnięci przez otwartą bramę do terenu ogrodzonego drutem kolczastym. Strażnicy wrzeszczeli, wydając jakieś rozkazy. Był to duży obóz militarny. Jeszcze przed kilkoma dniami byli tutaj umieszczeni niemieccy żołnierze. Zostałem wraz z innymi zapędzony do budynku, do pomieszczenia będącego sypialnią z piętrowymi, żelaznymi łóżkami. Na większości leżały materace, na niektórych nawet kołdry. Popędzanie i krzyki skończyły się. Przybyliśmy tu, gdzie oni chcieli nas umieścić. Usiadłem na krześle, zmęczony, przestraszony, zmieszany i strasznie opuszczony. (...)

Było tu dużo cywili, do których należałem także ja. Było też wielu żołnierzy, którzy w ostatniej minucie przywdziali cywilne ubranie, ponieważ w tym upatrywali łatwiejszego losu, w razie gdy wpadną w ręce Sowietów jako jeńcy wojenni. Niektórzy z nich, chociażby np. Karl, jak zdążyłem zaobserwować, sprawili sobie nową tożsamość. Byli tam także tak zwani Fremdarbeiter, czyli zobowiązani do służby pracownicy z Holandii, Francji, Belgii, Danii i innych opanowanych przez Niemcy krajów, którzy pracowali w fabrykach Kraju Warty. Domagali się uznania jako sojuszników i puszczenia wolno. Rosyjskie stanowisko w tej sprawie było następujące: "to może utrzymywać każdy Niemiec". Ci gwałtownie protestujący obcokrajowcy zostali opryskliwie odtrąceni. Niektórzy, dalej obstający przy swoim, byli bici, niektórzy nawet rozstrzelani. Musieliśmy znowu ustawić się na podwórzu. Komisarz (prawdopodobnie oficer rosyjskiego wywiadu NKGB, później KGB), mówił do nas płynnie po niemiecku: "Zachowujcie się’’, powiedział, "a będziecie dobrze traktowani. Nie będziecie posłuszni, zostaniecie ostro ukarani’’. Wieczorem otrzymaliśmy w końcu coś do jedzenia, kawałek chleba i wodziankę (Wassersuppe). Następnego dnia zostaliśmy podzieleni na brygady pracy i wyprowadzeni pod nadzorem z obozu by sprzątać w Poznaniu. Niemcy musieli uciekać nagle po pozostawieniu prawie całego swojego majątku. (...)

Dalsza część wspomnień traktuje o trudnych losach uchodźców, nie ma tam już ani trochę sielanki znanej z Chotowa. Ostatecznie Fred Bruemmer trafił do gułagu na terenie Ukrainy. Nowe życie rozpoczął w 1951 roku emigrując do Kanady – tam przyszło mu pracować m.in... w kopalni złota. Pokonał on więc daleką drogę zanim został światowej klasy fotografem przyrody. Warto podkreślić, iż miłość do natury wyniósł właśnie z chotowskiego parku. Za książkę Survival – A Refugee Life (Przeżycie: życie uchodźcy) na podstawie której powstała niniejsza seria w Gazecie Skalmierzyckiej otrzymał wiele nagród i wyróżnień. Nie jest ona niestety dostępna w naszym kraju – chętnych odsyłam zatem do zagranicznych portali aukcyjnych. Fred Bruemmer zmarł 17 grudnia 2013 roku w Montrealu.

Wspomnienia na podstawie- Fred Bruemmers Survival – A Refugee Life: "Auszug aus einer deutschsprachigen Übersetzung von Klas Lackschewitz 2008, Wehrhalden, Deutschland." w tłumaczeniu Roberta Kapitaniaka.

Źródło: S. Małyszko. Majątki Wielkopolskie: Powiat Ostrowski; P. Anders, W. Łęcki, P. Maluśkiewicz. Słownik Krajoznawczy Wielkopolski, materiały własne, Fot. Waldemar Schilling; archiwum rodzinne.

Tekst pochodzi ze strony internetowej Galeria Wielkopolska https://www.galeriawielkopolska.info